William Heinesen – pisarz, który odmówił Nobla:
„Najbardziej pożałowania godni wydają się jednak nadobni przybysze z cywilizowanego świata, kiedy od czasu do czasu pojawiają się na ulicach Tórshavn w charakterze angielskich, francuskich czy niemieckich turystów, snując się w deszczu i mgle z bezużytecznymi lornetkami zwisającymi smętnie na brzuchach, niby postacie z dantejskiego piekła. Łatwo zrozumieć ich głębokie westchnienie i niepocieszone miny, bo nie znając żadnego klucza do tego co ich otacza, skazują się na piekielną zaiste nudę głębokiej prowincji. Nie pojmują, że lepka mgła, w której mackach ugrzęźli, to ta sama odwieczna szaruga, z której ongiś powstał świat w pełni chwały, a brak im cierpliwości, by poczekać kilka dni, tygodni, czy miesięcy, aż cud się powtórzy i wody niebieskie zbiorą się w jedno, odsłaniając suchy ląd”.
„Ale Tórshavn poza prehistorią, starożytnością i średniowieczem, już wówczas było miastem w pełni rozkwitu, z wielką liczbą okrętów i wartko toczącym się życiem portowym, składami, stosami beczek i skrzynek, ze skrzypiącymi żurawiami na nabrzeżu, z eksportem sztokfisza do krajów śródziemnomorskich, meczami piłki nożnej, orkiestrą dętą, wizytami floty i ruchami na rzecz niezawisłości. Mówiąc zwięźle, skupiało się tu wszystko, tu znajdował się pępek świata i historii, granica między snem a rzeczywistością, między przeszłością i przyszłością, życiem i śmiercią, Urodzić się i wychować w takim miejscu, to – nietrudno pojąć – wielka łaska, z westchnieniem politowania oraz wzruszeniem ramion przychodzi myśleć o tych nieszczęsnych, którzy znają świat tylko z lektury pesymistycznych tytułów w gazetach z wielkich krajów”.
„Na małej plaży, dzisiaj już nie istniejącej, między starymi domami przy ujściu strumienia, znajdowaliśmy niekiedy wśród muszelek, gąbek i korków, również wielkie i lśniące torebki nasienne z Zachodnich Indii, wyrzucone na brzeg przez golfsztrom, lub obrośnięty zielonymi algami wiklinowy koszyk z rozbitego okrętu Sindbada Żeglarza. Przez długi czas tkwiła tam również pordzewiała i ogromna żelazna boja, do której można było włazić jak do murzyńskiej chatki. Jednakże nie przydryfowała ona z prądem z Czarnego Lądu, już prędzej z żółtych Chin, bo kiedy uderzało się w żelazo, wydawało ono odgłos Hongkong. Ów głos obcych narzeczy z nieznanych oddali nie wydawał nam się mimo wszystko aż tak obcy, bo przypominał znany Gong – nazwę starej, głównej ulicy w Tórshavn, która tak oto przez onomatopeiczne skojarzenia wkraczała w krąg wszechświatowych tajemnic”.
(„Wilgotna ojczyzna” w tomie „Zaczarowane światło”, tłumaczenie Franciszek Jaszuński, podłubałem minimalnie w pierwszym cytacie, bo zdaje się, że była literówka)
środa, 7 marca 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)