– Tato opowiadał nam, że jako dziecko zbudował sobie skrzypce z pudełka po cygarach i ścięgien grindwali. Gdy skończyłem siedem lat uznał, że powinienem poznać jak działa maszyna parowa – wspominał Kári Joensen Mikines, syn słynnego farerskiego malarza Sámala Joensena Mikinesa (1906-1979) w 100. rocznicę urodzin artysty.
Tłumaczenie własne na podstawie albumu „Mikines” (red. Aðalsteinn Ingólfsson, Nesútgáfan, 2006)
„Często słyszę pytanie czy trudno było mi dorastać przy tak starym ojcu – choć prawdę mówiąc bardziej niż „stary” wolę określenie „dojrzały”. Gdy się urodziłem miał 49 lat.
Faktem jest, że jako dziecko nigdy nie przykładałem wagi do jego wieku. Tato był z pewnością starszy niż ojcowie moich rówieśników, ale podobnie jak inni angażował się w wychowanie, organizując mi różnego rodzaju zabawy i aktywności. Dziś, patrząc wstecz, uświadamiam sobie, że nasza relacja była rzeczywiście nietypowa, to znaczy bardziej dojrzała niż relacje, których doświadczali moi koledzy.
Ojciec dużo czytał mi do poduszki. Zostałem wychowany w miłości do książek, tyle, że od początku była to poważna literatura. Zamiast komiksów z Kaczorem Donaldem, które zdarzało mi się przeglądać tylko podczas pobytów w szpitalu, rodzice proponowali mi lektury dojrzalsze. Zanim skończyłem siedem lat, poznałem „Iliadę” i „Odyseję”. Przyswoiłem je na pamięć, podobnie jak opowieści o niebezpiecznych podróżach Fridtjofa Nansena, jego statku „Fram” i przeprawach pośród gór lodowych Grenlandii. Pewnego razu pojechaliśmy całą rodziną do Oslo i zadręczałem rodziców prośbami o zwiedzenie Muzeum Kon-Tiki, gdzie jest wystawiony „Fram”, zamiast iść do nudnego Muzeum Muncha, które oczywiście bardzo chciał zobaczyć mój ojciec.
Tato miał swoją pracownię w domu, więc jego życie zawodowe było mocno powiązane z rodzinnym. W domu spędziłem sporą część mojego dzieciństwa. Urodziłem się ze zdeformowanymi stopami, co uniemożliwiało mi branie udziału w wielu zajęciach. Kolejne operacje powodowały częste nieobecności w szkole. Korzystałem z tego, że ojciec jest obok mnie i bez przerwy przesiadywałem w jego studio, bawiąc się farbami i sztalugami. Jeszcze zanim skończyłem osiem lat tato uważał, że mam zadatki na malarza. Obrazki, które tworzyłem, nie różniły się znacząco od tego, co potrafili moi rówieśnicy, ale namalowane prawdziwą olejną farbą, oprawione w szerokie złote ramy i powieszone pośród arcydzieł ojca, rzeczywiście wyglądały imponująco.
Mikines maluje na Mykines. 1959.
All rights reserved © Nesútgáfan Publishing, Kári J. Mikines
Któregoś dnia zdarzyło mi się zapytać ojca czy to faktycznie takie trudne „tak sobie stać i przenosić na płótno coś, co widnieje przed tobą”. Tato pracował akurat nad jakimś krwistym kawałkiem morskiego horyzontu. Przerwał pracę i powiedział: „spróbuj sam”, po czym wręczył mi pędzle i usiadł obok. W lewym górnym rogu zacząłem malować niebo. Przez najbliższą godzinę musiałem znosić bezlitosną krytykę. Minęło sporo czasu, a mnie udało się pokryć zaledwie maleńki fragment płótna. Nigdy więcej nie zaryzykowałem wygłaszania opinii na temat pozornej łatwości bycia malarzem.
Tato opowiadał nam czasami, że jako dziecko musiał samodzielnie robić sobie zabawki. Wykonał na przykład skrzypce z pudełka po cygarach i ścięgien grindwali. Twierdził, że zbudował też maszynę parową. Kiedy skończyłem siedem lat, uznał, że i ja powinienem zapoznać się, jak działa taka maszyna. W dniu urodzin dostałem więc silnik, ale niestety przy naszej pierwszej próbie przegrzał się kocioł. Niezrażeni tym faktem poszliśmy do sklepu z zabawkami i kupiliśmy większy. Traf chciał, że i ten nie działał jak należy. Raz jeszcze odwiedziliśmy więc sklep i ojciec wybrał największą maszynę parową, jaka była w asortymencie. Pracowała idealnie, nareszcie mieliśmy satysfakcję.
Kiedy mieszkaliśmy w Kopenhadze, dość często przypominały nam się Wyspy Owcze i to nie tylko z powodu ojca obrazów. Chodziło o paczki, które przysyłali nam Haldór i Hanna, brat i siostra taty. Zawartość tych paczek to było coś cudownego i zarazem strasznego. Cudownego, gdy w środku znajdowaliśmy maskonury albo suszoną baraninę, które uwielbiałem. Strasznego, bo w paczkach były też owcze głowy, wnętrzności grindwali i suszone ryby. W takich momentach ojciec przejmował kontrolę nad kuchnią, sortował po swojemu prowiant, a to co gotował lub smażył definitywnie nie pachniało jak potrawy mamy.
Nie wiem, czy podobały mu się nasze okrzyki przerażenia, kiedy wycinał scyzorykiem owcze oko i połykał je w całości, ale pamiętam, że w trakcie tych dni ucztowania po farersku częściej skłaniałem się ku owsiance”.
Ojciec i syn. Rok 1957.
All rights reserved © Nesútgáfan Publishing, Kári J. Mikines
poniedziałek, 31 grudnia 2012
Subskrybuj:
Posty (Atom)