– Kartografia pobudza wyobraźnię, bo pokazuje coś, co wiemy, ale czego nie widzimy – świat z punktu widzenia ptaka, anioła albo boga. I nawet jeśli wiemy, że mapa jest wynikiem badań, to patrzymy na nią raczej jak na obraz. Mapy są artystyczne i naukowe zarazem, to ta ambiwalencja czyni je tak intrygującymi.
– Oczywiście podróże też uczą. Ale nie trzeba być w Wenecji, żeby pisać o Wenecji. Wenecja jest wszędzie. Nie rozumiem tej wątpliwej turystycznej potrzeby, żeby zobaczyć wszystkie krańce ziemi na własne oczy. Kiedy jestem za granicą, staram się zobaczyć tak mało jak to możliwe. Próbuję co dzień chodzić tymi samymi drogami, żeby przynajmniej jedną ulicę zobaczyć pewnego dnia oczyma tych, którzy stamtąd pochodzą.
[W górę ulic Tróndargøta/Varðagøta, Tórshavn. Foto © Jógvan á Dul]
2 komentarze:
Ja z kolei nie rozumiem tej niechęci to poznawania świata na własne oczy. Sama jestem fanką map i kartografii w ogóle. Uwielbiam mapy geopolityczne, hipsometryczne, siatki Merkatora, planigloby... Jednak to co czyni odwiedzanie tych miejsc na żywo to przede wszystkim doświadczenie realnej skali. Naprawdę ciężko uzmysłowić sobie ogrom Wysp Owczych badając je wyłącznie na mapie. Tak samo jak dopiero spacer po Księstwie Monako oddaje jego mikroskalę. Poza tym całe piękno podróżowania polega na tym, że za wszystkimi nazwami geograficznymi i konturami map kryją się dla nas konkretne wspomnienia i obrazy. Natomiast co do oglądania świata oczami jego mieszkańców, to takie pustosłowie wydaje mi się jedynie mrzonką. Uważam, że tylko mieszkając w jakimś miejscu jesteśmy w stanie poczuć jego klimat, zaś chodzenie kilka czy kilkanaście razy jedną ulicą niczego nie zmieni.
A więc refleksje Schalansky to erudycyjne pieprzenie? Zgadzam się, że sama kartografia to niejako baza, na którą nakładamy własne doświadczenia i dopiero taka całość daje nam dostatecznie upajającą mieszankę. Ale strategia chodzenia kilkanaście razy tą samą ulicą bardzo mnie przekonuje, oczywiście jeśli nie jest to jedyna metoda. Dzięki pozornie bezsensownym spacerom po pustych uliczkach Havnu czy Sandavagur zadziewały się sytuacje, po których lądowałem w domach Williama Heinesena, ojca Torkila N., czy Ś.P. pisarza Steinbjorna J. Zwyczajne łażenie prowokowało nieplanowane zdarzenia. Nacisk kładę tu na "zwyczajne łażenie" - bez napinania się na pospieszne zaliczanie kolejnych wysp i osad. Tak sobie myślę, że to może nawet najlepszy wariant, gdy jesteśmy gdzieś pierwszy raz: zawężasz obszar poznania do skrawka, który jesteś w stanie okiełznać. W pierwszym tygodniu na Farojach wynajmujesz chatę w Sorvagur i nie wypuszczasz się dalej niż do Bour i Midvags. Siedzisz dwie godziny pod przetwórnią, kolejne dwie pod sklepem, pod wieczór zaglądasz do klubu szydełkowego (przez okno), do portu i na trening SI. Nocą studiujesz książki, które wypożyczyłaś w bibliotece szkolnej w Sorva. Tak. PS. Dzięki Kinia za wpis, farerskie dyskusje zawsze w cenie, choć znowu przy tej okazji mam MELANCHOLY MODE ON czy jak tam w Anglii mówią ;)
Prześlij komentarz