środa, 25 marca 2009

Maszynista życia
















Zawirowała w oku łza, a wspomnienie dzieciństwa buchnęło jak dym z saletry: na vestmańskim mini-boju kilku chłopaków rozpisało sobie przy niedzieli mistrzostwa futboła, tak jak drzewiej my na naszym kamienistym osiedlowym estadio. U nas wybierało się ekipy egzotyczne - Southampton, Wigry Suwałki, HJK Helsinki, Bohemians Praga. Nasi farerscy kontynuatorzy tradycji poszli po nieco mniejszej linii oporu, grając jako Manchester United, Arsenal i Liverpool. Mieli zeszyt i długopis, by wszystko skrzętnie notować, na podorędziu znalazł się także gwizdek, stoper i trzy zapasowe piłki. Rzetelny futbol, ciepy z prawego michała, zatykająca skleja na cyc, odchyl się i mocno, wolisz być hotdogiem czy kulketem? Przed laty graliśmy 365 dni w roku... Potem przychodził Pyza albo Kosi i wysyłali wszystkich do piłkarskiego żłobka. Drewbud do momentu wyprowadzki był najefektowniej rzucającym się golkiperem na zachód od Dniepru, a przyjacielskie wślizgi Grzesia dwiema wyprostowanymi nogami na splot ceniliśmy sobie drożej niźli złoto. Prężnie działały sekcje tenisa o ścianę, basketbołu, wspinaczki drzewnej, skoków na starych bmx'ach, tramwajarza, chowańca i słynnej na całą Polskę zabawy w autobusy. W piątkowy wieczór po zakończeniu roku szkolnego zawsze lało, a harcerze pakowali ekwipunek na Stara. Piliśmy zimnego ptysia, mieliśmy więcej frajdy niż namiot Fosy dziur.

W kwestii teraźniejszości - jechałem koleją na Wyspach Owczych. Ciekawa sprawa, biorąc pod uwagę, że w tym kraju nie ma pociągów. Jest za to wąskotorówka w kameralnej kopalence węgla w okolicach Hvalby. Na całość taboru składa się kilka wagoników, torowisko ma nie więcej niż 400 metrów długości. W roli lokomotywy wystąpiłem ja, pękaty wagon był akurat pusty, więc jazda po krzywych szynach poszła jak z płatka.

W górach między Sumbą a Loprą stał się cud. Maćkowi wywiało z rąk pustą paczkę po Haribo, a że wietrzysko było przepotworne, w kilka sekund straciliśmy naszą zgubę z pola widzenia. Potem wspięliśmy się na strome zbocze zrobić kilka poglądowych fot, zachłysnąć się bryzą i położyć na wichurze jak Klimek Murańka, gdy oto po dobrych pięciu minutach... papier po żelkach przyfrunął do nas z powrotem. Marvel rzucił się po niego jak rasowy libero, nie zważając na gęsto usiane owcze bobki i pewnie schwycił łup w rozcapierzone sęki. Tak dopełniło się misterium.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

He he! Dzięki za chwilę wspomnień :)
Pozdrawiam
Drew

Anonimowy pisze...

taaaak cuda się zdarzają:) pozdrowienia Anka S.