Zaczęło się od wpisu Kingi na facebookowym fanpejdżu Polonia Farerska:
„Szanowni! Kolejna rewelacyjna inicjatywa polonijna! Od dzisiaj w Syðrugøcie
znajdziecie nieoficjalny "Dom Polonii". Mieszkają tam Klaudia i
Wojtek – młodzi architekci, którzy pierwsze poważne kroki w zawodzie stawiają w
miejscowym biurze Henning Larsen”.
Niedługo potem gruchnęła wiadomość, że Klaudia i Wojtek będą gospodarzami dwóch
koncertów w ramach muzycznego festiwalu HOYMA. Impreza odbyła się 1 listopada.
Kinga relacjonowała: „Dom Polonii
świetnie spełnił swoje zadanie i godnie ugościł zarówno publiczność, jak i
artystów (ci mieli nawet swój VIP room!). Guðrið Hansdóttir zawróciła nam w
głowach pięknymi balladami, zaś chłopaki z AVE dali takiego czadu, że
gospodarze imprezy przez najbliższy miesiąc będą zbierać kasę na remont
podłogi. Bilans festiwalu: 0 rannych, 0 zabitych, 0 zaginionych,
więc chyba można mówić o organizacyjnym sukcesie
pełną gębą”.
Gdy opadł koncertowy kurz, postanowiliśmy porozmawiać z Klaudią i Wojtkiem.
Zgodzili się ochoczo. W ruch poszły klawiatury, dyskusja popłynęła wartkim
nurtem.
Foto © Stephan-Lücke
Havnar.blogspot.com: Zanim zapytam Was o festiwal HOYMA, opowiedzcie proszę
jak trafiliście na Wyspy Owcze.
Klaudia Borowiec: Przyjechaliśmy tutaj nieprzypadkowo. Jakiś czas temu na jednej
z warszawskich konferencji architektonicznych poznałam Ósbjørna Jacobsena, farerskiego architekta, który jest
głównym projektantem słynnej islandzkiej sali koncertowej i centrum
konferencyjnego
Harpa.
Ósbjørn opowiadał wtedy o Harpie i o małym oddziale swojego biura Henning
Larsen na Wyspach Owczych. Możliwość odbywania praktyk w jednej z czołowych
pracowni architektonicznych na świecie była na tyle kusząca, że zdecydowałam
się przyjechać aż do Syðrugøty. Dodatkowo zaciągnęłam tutaj Wojtka, który prawie bez wahania
zgodził się przeprowadzić na jakiś czas na Faroje. Sprowadziliśmy się na
archipelag pod koniec sierpnia.
Wojtek Warchoł: Historia mojego zwerbowania jest dosyć ciekawa. Końcem lutego, a
wczesnym rankiem, ze snu wyrwał mnie telefon od podekscytowanej Klaudii
mówiącej, że jedziemy gdzieś na praktyki. Najpierw zapytała czy wiem gdzie są
Wyspy Owcze, na co odpowiedziałem tylko zdziwionym mruknięciem. Hasło
"Henning Larsen" też mi w tym stanie za wiele nie powiedziało. Ale
jak dodała "Harpa" i "Nagroda Miesa van der Rohe", to się
magicznie obudziłem. Zwłaszcza to ostatnie skłoniłoby mnie, żeby wysłać
portfolio nawet do kraju zamieszkanego przez ludożerców, więc Wyspy Owcze nie
wydawały się takie straszne. Trochę poczytałem na ich temat i nabrałem nieco
obaw, zwłaszcza jeżeli chodzi o kuchnię. Ale przyjazd rozwiał wszystkie
wątpliwości co do tego, że był to doskonały pomysł.
Praktyki w pracowni Henninga Larsena to część Waszej pracy nad dyplomem?
Klaudia: Jesteśmy świeżo upieczonymi architektami. W tym roku
obroniliśmy tytuły magistrów na Politechnice Krakowskiej. Byliśmy razem w
grupie pilotażowej „Master degree in English”. Farerskie praktyki udało nam się
załatwić jeszcze przed ukończeniem studiów.
Wojtek: Jak dowiedzieliśmy się dokąd jedziemy, to właściwie dyplom nie był już
tak emocjonujący.
Opowiedzcie proszę o farerskim oddziale
Henning Larsen Architects.
Wojtek i Klaudia: Nasze biuro ma za zadanie zajmować się rejonem
północnego Atlantyku, czyli głównie Islandią, Grenlandią i Wyspami Owczymi. W
tym momencie HLA składa się z wielu oddziałów, przede wszystkim na rynku europejskim,
ale też m.in. w Hongkongu i Arabii Saudyjskiej. Biuro na Wyspach Owczych
powstało w momencie gdy nasz szef,
Ósbjørn,
zakończył pracę przy Harpie. Zaproponował wówczas, by założyć oddział w jego
rodzinnej Syðrugøcie. Szefowie firmy uznali ten pomysł za
słuszny.
Nasz oddział biura ma notabene dwie nazwy – HLA oraz lokalną,
Ósbjørn Jacobsen Arkitektar,
ponieważ w niektórych farerskich konkursach jest nie do pomyślenia, by
projektował ktoś zza granicy. Trochę uzewnętrznia się tu delikatny miejscowy
nacjonalizm. Ale nie czuć go jakoś przesadnie – jak na razie wszyscy poznani
Farerczycy byli dla nas bardzo otwarci i mili.
Jakie dostaliście zadania w biurze?
Wojtek: Przez dwa i pół miesiąca jakie tu jesteśmy, pracowaliśmy nad koncepcją
domu jednorodzinnego dla bogatego kolekcjonera sztuki, a także
inwentaryzowaliśmy starą przetwórnię ryb. Większość praktykantów zajmuje się
zazwyczaj nudną i żmudną robotą, np. rysują detale. My natomiast dostaliśmy
pełną kontrolę nad projektami, a
Ósbjørn
tylko wskazał nam ogólny kierunek, którym mamy podążać. Nie ma dużej presji,
więc można dość spokojnie tworzyć dobrą architekturę. Podoba mi się, że
pracownia nie zostaje w tyle i już wdrożyła nowy standard pracy w programach
BIMowych.
Co to takiego?
Wojtek: Ujmując rzecz możliwie krótko: jak wiadomo przed komputerami wszystkie
projekty rysowało się ręcznie. Potem wraz z nimi przyszedł standard CAD
(Computer Aided Design) – proces kreślenia został scyfryzowany, dzięki czemu
znacznie podniesiono jego efektywność (choć cały czas było to kreślenie
rysunków). BIM (Building Information Modeling) to następny krok, który polega
na tym, że zamiast kreślić płaskie rysunki "buduje się" od razu
trójwymiarowy budynek z elementów, które komputer logicznie rozumie jako
"okno", "ściana", czy "strop". Dopiero na
podstawie tego modelu komputer tworzy sam rysunki. Dodatkowo elementom można
nadawać parametry czy właściwości, dzięki czemu łatwo np. zmienić rozmiar okien
w całym budynku, tudzież w drugą stronę – otrzymać metraż wszystkich
pomieszczeń. Zmiana z CAD na BIM następuje od kilku lat i większość studentów z
naszego pokolenia jeszcze tkwi w starszym standardzie.
Wytypujecie swoje ulubione farerskie budynki?
Klaudia: Moimi faworytami są kościół Vesturkirkjan i Dom Nordycki w Tórshavn,
nowa hala sportowa w Runav
ík, a
także mała latarnia morska w Akrabergu na południowym krańcu Wysp i przepiękna
osada Saksun, w której można zobaczyć typowo farerskie kamienne chatki z bujną
trawą na dachu. Bardzo często sama architektura schodzi tutaj na drugi plan –
ogrom natury jest momentami przytłaczający. Częściej zdarza nam się mówić o
„naturze z architektura w tle”, niż o samych obiektach architektonicznych
usytuowanych w konkretnym miejscu. Wszelkie rozwiązania
architektoniczno-urbanistyczne są tutaj nierozłącznie związane z panującym na
Wyspach klimatem, a regulacje prawne, z których część została zaadaptowana z
Danii, są dostosowane do tutejszych warunków. Funkcja zdecydowanie odgrywa
dominującą rolę, co oczywiście nie musi oznaczać mało interesującej formy,
bynajmniej.
Wojtek: Mam podobne typy jak Klaudia.
Spodobał mi się
Dom Nordycki w Tórshavn. Nowoczesne centrum kultury z typowym dla tutejszej
architektury trawiastym dachem. Ogromne wrażenie zrobił na mnie kościół
Vesturkirkjan. Z centrum widać tylko ogromny, ciemny, ostrosłupiasty monolit.
Pierwszy raz gdy go zobaczyłem, wrażenie było niesamowite i bardzo przejmujące.
Ciekawa jest również nowa hala sportowa w Runav
ík. Fajna, rytmiczna elewacja, z dużym kontaktem z
otoczeniem. I bardzo przyjemne i ciepłe wnętrze, mimo oszczędnych środków
wyrazu.
Foto © FaroePhoto.com, Erik Christensen
Jeżeli chodzi o farerski ład przestrzenny, to trzeba mieć do
niego specyficzne podejście. Wszystko, co zostanie tu wybudowane, ginie w
ogromie otaczającej natury. Niemniej prawo reguluje proporcje budynków w
stosunku do wielkości i granic działki. W starszych częściach osad zabudowa
jest dosyć gęsta, pewnie ze względu na szalejący wiatr. Natomiast nowsze części
są bardziej rozłożyste, a same budynki większe. Wrażenie pomiędzy
poszczególnymi miasteczkami nie jest jednolite. Często z Klaudią wymienialiśmy
się komentarzami typu "teraz poczułem się jak w Anglii", "tu
jest tak śródziemnomorsko", albo "domeczki trochę jak w Polsce".
W ogóle tutejsze domki są bardzo ciekawe. Ten, w którym mieszkamy, ma dobre
kilkadziesiąt lat i bardzo fajny parter, który w zasadzie jest czterema
przechodnimi pomieszczeniami z przesuwnymi drzwiami. Sypialnie natomiast są
mikroskopijne. Nowe domy mają ciekawy atrybut, który jest niemal nie do
pomyślenia w Polsce, mianowicie część dzienna jest często na piętrze. Jest to
spowodowane tym, że im wyżej, tym lepszy widok, ale też domy bywają budowane na
zboczach gór i bezpośredni dostęp do nich jest łatwiejszy właśnie przez
pierwsze piętro.
A architektoniczne potworki?
Wojtek: Oczywiście, że można je tutaj znaleźć. One są wszędzie!
Myślałem, że ucieknę na Wyspach od ukochanych betonowych lwów, czy gipsowych
kolumn przed drzwiami, ale i tutaj mnie dopadły. Domki żywcem wyjęte z
amerykańskich filmów familijnych z lat 80.? Jeden widać na szczycie wzgórza,
gdy tylko popatrzę w lewo przez okno w biurze. Najohydniejszy z materiałów
elewacyjnych – siding – też jest obecny. Tonacja barwna budynków – zupełnie
inna niż w Polsce. I tu można się mocno spierać na ten temat. Czarne domy mi
osobiście się bardzo podobają. Także kontrastowe zestawienia kolorystyczne,
zamiast wszelkich odcieni pastelowej żółci, jak w Polsce. W naszej osadzie mamy
jeden domek w kolorze najintensywniejszej ultramaryny oraz jeden fioletowy –
oba mnie urzekły, ale poprzedni praktykanci ich nienawidzili.
Klaudia: W większości miejsc na świecie znajdą się takie kontrowersyjne obiekty
czy motywy totalnie wyrwane z kontekstu. Ale to nie zawsze musi być wadą. W
naszej osadzie jest np. ciekawe graffiti na jednej ze ścian opuszczonej ruiny,
prawdopodobnie artystyczna pozostałość po G! Festival.
Odchodząc nieco od tematu architektury – ciekawe na Wyspach jest też to, że każde
skupisko drzew, każdy ogrodzony park czy lasek wygląda trochę sztucznie i
karykaturalnie. Jest to swego rodzaju „kopiuj-wklej” lasu z innego miejsca na
świecie.
Foto © Klaudia Borowiec
Wspomniałaś o G! Festivalu. Rok temu wypączkowała z niego kameralna impreza
o nazwie HOYMA, czyli koncerty muzyczne przeniesione pod strzechy prywatnych
domów. W tym sezonie zostaliście jednymi z gospodarzy. Jak do tego doszło?
Klaudia:
O tej inicjatywie dowiedzieliśmy się od naszego
znajomego Hansa, mieszkającego w Norðragøta. Hans powiedział nam o możliwości zorganizowania takiego
kameralnego koncertu w naszej chatce. Nie wahaliśmy się ani minuty, na drugi
dzień udaliśmy się do biura G! Festival, piętro nad naszą pracownią, żeby
poznać szczegóły. To było jeszcze we wrześniu. Urzędujący akurat w biurze
Sjúrður Justinussen nie krył zaskoczenia. Zapisał nasze imiona na jakiejś
kartce (oczywiście byliśmy pierwsi) i dodał, że zwykle ludzie zgłaszają się
trochę później.
Kilka tygodni po spotkaniu ze Sjúrðurem poznaliśmy Oluffę i Sigvor, menadżerkę
Eivør, które również działają przy organizacji tego typu wydarzeń.
Poinformowały nas, że niestety szansa przyznania nam koncertów jest znikoma,
ponieważ gabaryty „Domu Polonii” nie są odpowiednie, by ugościć 80 osób
jednocześnie.
Ale udało się! Gdy oficjalnie dowiedzieliśmy się, że będziemy jednak
tegorocznymi hostami, postanowiliśmy „walczyć” o tych farerskich artystów,
których najbardziej lubimy. Poprosiliśmy m.in. o Guðrið Hansdóttir i Ave – i to
właśnie oni zagrali w naszym domu. Chłopaki z Ave odwiedzili nas na dwie
godziny przed rozpoczęciem imprezy i byli zaskoczeni, że przygotowaliśmy dla
nich nawet mini-scenę z europalet, które wcześniej służyły nam jako ława w
salonie. Stwierdzili, że wystrój, który zaproponowaliśmy, bardzo im odpowiada.
Ich zdanie podzieliła Guðrið.
Foto © Kristfríð Tyril / Momo
Jak się udała impreza?
Klaudia: Motywem przewodnim wieczoru była owca. Na piętrze umieściliśmy
rzutnik, na którym wyświetlaliśmy filmy z owcami w rolach głównych. Nie
brakowało świątecznych świecidełek i plakatów „wanted” z naszymi twarzami, jako
poszukiwanymi za zabicie owcy. Wojtek namalował też sylwetę owcy białą kredą
przed domem. Ponadto w naszym salonie, naprzeciw występujących artystów, został
powieszony plakat z czerwonym napisem „kto zamordował moją owcę?”. W moim
pokoju zorganizowaliśmy garderobę, do dziś mam na drzwiach zawieszony napis
„VIP room”. Dzięki pomocy naszych polskich i farerskich znajomych, zdobyliśmy
odpowiednią ilość dekoracji, jedzenia i krzeseł, choć i tak koniec końców
niektórzy goście musieli siadać na podłodze. Byliśmy zaskoczeni popularnością
jaką cieszyły się polskie kabanosy. Ludzie przychodzili zająć miejsca już
godzinę przed rozpoczęciem koncertu.
Podczas występu Guðrið było bardzo tłoczno, musieliśmy odmówić wejścia kilku grupom.
Zarówno Guðrið, jak i Ave zagrali
niesamowicie. Byli świetnie przygotowani, między
utworami rozbawiali publiczność opowieściami i żartami. Szczerze mówiąc nigdy
wcześniej nie doświadczyłam czegoś podobnego. Klimat jaki wytworzył się między
artystami i słuchaczami był bardzo kameralny, wręcz intymny. Każdy, kto znał
tekst, przyłączał się do śpiewania. Zabrzmi to pewnie przesadnie, ale odniosłam
wrażenie jakbyśmy byli jedną wielką rodziną. Gdybym tylko mogła, z pewnością
zorganizowałabym HOYMĘ jeszcze raz.
Foto © Kristfríð Tyril / Momo
Wstęp był płatny?
Wojtek: HOYMA była biletowana i w dodatku liczba wejściówek była mocno
ograniczona. Mogliśmy wybrać sobie sami dwie osoby, które zajmowały się
sprawdzaniem biletów w naszym domu i rzecz jasna te osoby miały wstęp wolny.
Aczkolwiek zbyt nachalni ze sprawdzaniem nie byliśmy, licząc na uczciwość
miejscowych. I się nie przeliczyliśmy! Piwo sprzedawaliśmy na zasadzie "tu
stoi napój, a tu jest kubeczek na opłaty". I dawali znacznie hojniej, niż
sugerował cennik!
Mieliście okazję porozmawiać z Guðrið lub
chłopakami z Ave?
Wojtek: Prywatnie to bardzo sympatyczni ludzie. Po koncertach podchodziłem do
nich, pytałem czy chcą piwka i wszyscy chętnie zgadzali się z nami posiedzieć,
zanim zacznie się kolejny koncert.
Guðrið
sama zaproponowała, że doda nas na facebooku. Powiedziała też, że mamy się
odezwać, jak będziemy w Tórshavn, to poimprezujemy. Obiecała również odezwać
się przy okazji podróży do Polski. Następna HOYMA zapowiada się więc u Klaudii.
Oczywiście były też obowiązkowe autografy i selfiki.
Klaudia: Dodam, że jeszcze zanim przydzielono nam konkretnych artystów,
walczyliśmy, by w „Domu Polonii” wystąpiła Greta Svabo Bech. Widzieliśmy
wcześniej w Fuglafjørdzie jej solowe wystąpienie, które powaliło nas na kolana.
W końcu Greta wystąpiła u naszego sąsiada, Arniego, który dysponował
fortepianem niezbędnym podczas jej koncertów.
Odkąd przyjechaliśmy, odnoszę częste wrażenie, że Faroje zajmują się masową
produkcją wybitnych talentów. Jestem zaskoczona jak wielu dobrych muzyków
gromadzą Wyspy Owcze. Mówiąc „dobrzy muzycy” mam na myśli osoby wyjątkowo
uzdolnione, posiadające duże umiejętności wokalno-sceniczne, grające na wielu
instrumentach, nawet tych wykonanych własnoręcznie, tylko na potrzeby
konkretnego utworu. Moimi ulubieńcami są bez dwóch zdań Eivør P
álsdóttir (międzynarodowa gwiazda z
naszej osady), Høgni, Marius Ziska (który często jest naszym „backgroundem”
podczas wypraw samochodowych) oraz wspomniani już Guðrið, Ave i Greta.
Interesującym artystą jest też Heiðrik á Heygum – reżyser bardzo ciekawych
klipów, ostatnio m.in. „Í tínum eygum” dla zespołu Byrta, czy „True Love” dla
Eivør.
Ponadto zadziwiają mnie zdolności lingwistyczne Farerów. Wielu z nich zna
bardzo dobrze przynajmniej dwa obce języki obce.
Foto © Wojtek Warchoł
Jak wygląda w Waszej okolicy oferta kulturalna na co dzień? Co znajduje się
w sąsiedztwie i z czego można korzystać w wolnym czasie?
Klaudia: W miarę możliwości staramy się śledzić wydarzenia kulturalne w Syðrugøcie. Miejscowi często podpowiadają nam, który
koncert może być interesujący albo które miejsce jest warte odwiedzenia.
Obecnie jesteśmy weekendowymi turystami. W listopadzie zmrok zapada tutaj dość
szybko – chwilę po 16 jest już kompletnie ciemno. Dlatego jedną z naszych
rozrywek po pracy jest rozglądanie się za zorzą polarną.
W naszej osadzie mamy najlepszą saunę i hot-poty – drewniane
balie z gorącą wodą. Jest tutaj również budynek po fabryce Tøting (firma
produkująca swetry z wełny owczej), w którym mniej więcej co dwa tygodnie
odbywają się koncerty. Najbliższy sklep znajduje się 3-4 km od naszego domku,
podobnie stacja benzynowa i warsztat samochodowy. Nad naszą pracownią, jak już
wspominaliśmy, jest całoroczne biuro G! Festival, gdzie zwykle jesteśmy
częstowani przepysznym ciastem i kawą. O ile się nie mylę w „środkowej” Gøcie
działa szkoła i przedszkole. Ponadto w Lervík
mamy basen! W wolnym czasie łowimy ryby.
Warto też wspomnieć o aktywistach Sea Shepherd, nałogowo
odwiedzających
Syðrugøtę w okresie letnim. W tym
roku byli oni świetną rozrywką dla nas i dla lokalsów.
Farerscy internauci bardzo emocjonalnie reagowali na ich akcje.
Wojtek:
Po naszym przyjeździe zdarzyły się dwa incydenty. Raz
Shepherdzi postanowili siłowo przeszkodzić w odbywającym się na morzu grindzie,
co jest przez tutejsze prawo zakazane. Sprawa wylądowała w sądzie. Natomiast
ciekawszy był przypadek kiedy grind odbył się na plaży obok której... stał
zaparkowany samochód "SS", a jego członkowie smacznie sobie spali.
Tyle na temat ich skuteczności. A na temat ich uczciwości: W relacjach Sea
Shepherd z tego wydarzenia "zapomniano" wspomnieć o śpiochach.
Jaki macie stosunek do farerskich polowań na grindwale?
Wojtek: Raczej ambiwalentny. W naszym domku wiszą dwa zdjęcia
z grindu, zrobione jeszcze przez naszych poprzedników, także od pierwszego dnia
jesteśmy świadomi zjawiska. Mój wujek rekreacyjne poluje, więc nie mam nic
przeciwko zabijaniu dzikich zwierząt – tak długo, jak długo nikt się nad nimi
celowo nie znęca. Nic nie zastąpi mi smaku dziczyzny i Farerzy mają pewnie tak
samo z wielorybem. Ktoś tutaj powiedział nam, że zaledwie około 20% miejscowych
jest przeciwko grindowi, więc w mojej opinii te wizyty aktywistów z zagranicy,
pouczających, że kilkusetletnią tradycję należy porzucić, bo komuś się ona nie
podoba, są niewłaściwe. Abstrahując już, że cały Sea Shepherd to jedna wielka
szopka, na której kilka osób robi pieniądze, a banda studenciaków korzysta z
tego, że może sobie pojechać gdzieś na wakacje i potem chwalić się, że robiła
coś szlachetnego (choć nie wątpię, że i tutaj znajdziemy prawdziwych
idealistów).
Nie mieliśmy z Klaudią okazji widzieć grindu na własne oczy, ponieważ dzieją
się one spontanicznie, kiedy tylko grupa wielorybów podpłynie za blisko brzegu.
Mieliśmy za to okazję próbować suszonego i pieczonego wieloryba. Jeżeli ktoś
był za młodu raczony tranem w syropie, to jest to dla niego smak dzieciństwa...
Co Wam się nie podoba na Wyspach Owczych?
Wojtek:
Najbardziej irytuje mnie to, że choć widzę farmę łososiową
przez swoje okno, to w sklepie mogę kupić tylko łososia mrożonego albo
wędzonego... z Norwegii. A myślałem, że będzie go tu tyle, że wrócę do Polski
jako sushi master. Trudne jest też dla nas (zwłaszcza dla mnie, jako osoby
wierzącej w ludzką wolność i rozum) jak ciężko kupić tutaj alkohol. W
normalnych sklepach jest dostępne tylko słabiutkie – jak to określa Polonia
farerska – „piwo młodzieżowe”. Pełny asortyment jest w bodaj tylko sześciu
sklepach na całym archipelagu, otwartych wtedy, kiedy większość ludzi przebywa
akurat w pracy. W weekendy oczywiście są otwarte jeszcze krócej.
Inny problem to odległości. Transport publiczny jest, ale autobusy nie jeżdżą
za często, więc bez samochodu bywa trudno (przy okazji – chcieliśmy serdecznie
podziękować Kindze za pożyczenie auta!). Na stopa można sobie poradzić,
przemieszczać się do większych miejscowości – o ile wiatr nas nie zdmuchnie z
drogi.
Klaudii brakuje jeszcze jakiegoś odpowiednika serka
wiejskiego. Jak już zostało powiedziane – miejscowi pokochali polskie kabanosy.
Za to na wspomnienie o tym, że mamy ser owczy, patrzą na nas jakoś dziwnie i
nie chcą go ruszać – chyba że się go podgrilluje i poda z żurawiną.
Klaudia:
Z alkoholem i tak nie mamy najgorzej. Jeszcze kilka
lat temu Farerczycy chcąc kupić jakikolwiek napój procentowy musieli zamawiać
go... na poczcie. Przesyłkę dostarczano z Danii statkiem.
Foto © Wojtek Warchoł
Czego będzie Wam brakowało, gdy po praktykach opuścicie Wyspy?
Klaudia: Na pewno będę tęskniła za poczuciem bezpieczeństwa – na Wyspach nie
trzeba zamykać drzwi wejściowych do domu. Zatęsknię za kameralnymi koncertami,
cudownymi i otwartymi ludźmi, którzy jeszcze nigdy nie odmówili nam pomocy.
Nigdy nie zapomnę naszych pieszych, samochodowych i autostopowych wypraw,
szalonych przejazdów przez jednojezdniowe tunele, jedzenia kanapek nożem i
widelcem podczas przerwy lunchowej w biurze. Ale najbardziej będzie mi
brakowało możliwości usłyszenia szumu morza codziennie o poranku, no i
wyrywającej ze snu swoim beczeniem naszej ogrodowej owieczki...