Oto Michał Przybylski. Od tego sezonu – pełnoprawny ligowy
piłkarz ekstraklasy Wysp Owczych. W grudniu zeszłego roku skończył dopiero 18
lat, ale jego przygoda z poważną piłką nabiera niezłego rozpędu. Zawsze chętny
do wymiany opinii na temat farerskiego futbolu (i nie tylko), co zaowocowało
wcześniejszymi rozmowami w styczniu 2016 roku i maju 2015 roku.
Liga piłkarska osiągnęła półmetek, lato za pasem, rozmawiamy znowu. Miłej lektury!
Michał, za nami 16 kolejek bieżącego sezonu. Zagrałeś w 13 meczach
ekstraklasy, 9 z nich w pełnym wymiarze. Spędziłeś na boisku 1033 minuty.
Strzeliłeś 3 bramki. Co Cię zaskoczyło po tak dynamicznym przeskoku na
najwyższy szczebel?
Najtrudniejsze było dla mnie chyba zdobycie zaufania trenera. Do 6. kolejki
zagrałem tylko w trzech meczach, z czego tylko w jednym od początku. Szczerze
mówiąc, kiedy przyszedłem zimą do B68 nie spodziewałem się, że będzie aż tak
trudno zdobyć sobie miejsce w pierwszej jedenastce.
Trudno było mi też przestawić się na inny styl gry. W NSÍ, moim poprzednim
klubie, to zwykle my byliśmy częściej przy piłce i kreowaliśmy atak. W B68
przez większość meczu czekamy na rywali na naszej połowie i szukamy okazji do
kontr. Kiedy przypadła nam rola prowadzenia gry w spotkaniach z TB i AB, a więc
z drużynami z którymi walczymy o utrzymanie w lidze, okazało się, że nie za
bardzo nam to wychodzi. Mieliśmy spore trudności, by dochodzić do sytuacji
strzeleckich. To dla mnie spore zaskoczenie. Grają u nas solidni zawodnicy
ofensywni, a często mamy problem, by w ogóle oddać strzał na bramkę...
Którzy rywale dali Ci się najmocniej we znaki?
Najtrudniejsze były chyba dwa mecze z Víkingurem. Moim zdaniem to najlepszy
zespół na Wyspach motorycznie i fizycznie – jeśli odpuścisz z nimi choćby
fragment gry, to nie ma szans na zdobycie punktów. U nich przegraliśmy 0:4, a u
nas zremisowaliśmy po brzydkim meczu 2:2. Można powiedzieć, że na ten rewanż
wyszliśmy jak na wojnę, bo wiedzieliśmy, że tylko tak możemy im dorównać.
Wasza sytuacja w tabeli jest nie za wesoła: ostatnie miejsce, 7 remisów, 9
porażek. Jak to wygląda od strony atmosfery? Widzisz się z drużyną
tylko na treningach, czy miewacie też jakieś narady, spotkania integracyjne
itp.?
Za dużo takich spotkań nie było. Po meczu z HB, kończącym
pierwszą fazę rozgrywek, pojawiły się głosy, żeby spędzać ze sobą więcej czasu
poza treningami. Chyba właśnie brakuje u nas takiej integracji i kumpelskich
spotkań, jakie są normą choćby w KÍ, czy B36. Drużyna nam się lekko
rozsypuje, więc takie inicjatywy mogą wyjść tylko na dobre. My, młodsi
zawodnicy B68, widzimy się poza treningami trochę częściej – oglądamy mecze,
gramy w Fifę 16, czasem robimy jakieś żarty albo zabawy.
Zabawy?
Konkursy strzeleckie na bramkę albo do wymyślonego celu. O butelkę oranżady.
Albo „headis” czyli ping pong głową zamiast rakietki. Mamy też przy boisku
plastikowy kontener pożyczony z portu. Taki, do którego ładuje się ryby z
kutra. Wlewamy do niego zimną wodę i siadamy sobie w nim we trzech lub
czterech, gadamy.
Jest też kilku starszych, którzy starają się dbać o atmosferę. Na przykład Kristian Anton Andreassen. Gość po trzydziestce, żona, dzieci, a jak
wchodzi do szatni, to zamienia się w 18-latka. Największy żartowniś w drużynie.
Albo Jóhan Dávur Højgaard. Kibice podśmiewają się z jego postawy, ale to
facet, który ma pojęcie o piłce, dobrze czyta grę i jest liderem w szatni –
umie zmotywować i, kiedy trzeba, użyć mocniejszych słów. Ma 34 lata i ponad 190
cm wzrostu. Jego ruchy wydają się nieco spowolnione, co wzbudza wesołość fanów,
ale to nietuzinkowy piłkarz, potrafi zaskoczyć naprawdę bajecznym dryblingiem.
Poza tym jest ikoną B68 – poza epizodem w GÍ Gøta, gra w Toftir już
dziewiętnasty sezon. Na co dzień pracuje jako stolarz.
W drugiej części sezonu nie będzie was już prowadził trener Páll
Guðlaugsson, któremu zarząd podziękował za współpracę. Pod wodzą Pálla
reprezentacja Wysp Owczych 26 lat temu ograła w pamiętnym meczu Austrię 1:0.
Czego się od niego nauczyłeś?
Prostej rzeczy, na którą wcześniej nie zwracałem zbytnio uwagi: rozglądania
się. Wpajał mi, bym próbował tego przed otrzymaniem podania, ale też jak byłem
przy piłce i po jej oddaniu. Często robiliśmy różne ćwiczenia, w trakcie
których kontakt wzrokowy z futbolówką miał być ograniczony do minimum. Trener
nauczył mnie też rozmaitych ćwiczeń siłowych i wzmacniających – jest po wielu
kursach, a teraz pracuje na siłowni jako instruktor i rehabilitant.
O co masz do siebie największe pretensje po półmetku sezonu, a z czego jesteś
najbardziej zadowolony?
W NSÍ przez dwa lata grałem na pozycji defensywnego pomocnika, więc czasami
brakuje mi pazerności w ofensywie. Szukam łatwiejszych rozwiązań, zamiast
zaryzykować i spróbować indywidualnej akcji. W tym roku trener znalazł dla mnie
miejsce na skrzydle i od razu mam okazję grać więcej do przodu, czego w NSÍ mi
zabraniano.
Których piłkarzy z innych drużyn byś wyróżnił?
Jest ich co najmniej kilku. Po pierwsze Sølvi Vatnhamar, lider Víkingura. Grał
przeciwko nam tylko w pierwszym meczu. Jest to zawodnik, który może biegać bez
przerwy, niezwykle silny fizycznie. Na pewno ważny filar Wikingów. Po drugie Árni
Frederiksberg z NSÍ. Ma chyba najwięcej asyst w lidze i 6 strzelonych bramek.
Zdecydowanie najlepsza lewa noga na Wyspach. Na boisku robi co chce i z kim
chce. Dalej Albert Adu z TB. Niski i bardzo szybki. Świetny w obu grach
przeciwko nam. Potrafi wygrywać zawody praktycznie w pojedynkę. Sporo punktów
na koncie TB to głównie jego zasługa. Wyróżniłbym też obu bocznych obrońców HB.
Mają dużo asyst, są dobrze przygotowani motorycznie. Grałem przeciwko nim na
skrzydle dwa razy i w tych meczach miałem zdecydowanie najtrudniej.
Czy lokalne gazety jakoś Cię zauważały? Pojawiałeś się w relacjach
prasowych?
Nic szczególnego nie było. Przed rozpoczęciem sezonu ukazywały się dodatki do
gazet z zapowiedziami, reportażami i opiniami „ekspertów” i gdzieś tam
wymieniano mnie w typowaniach do „odkrycia B68”. Nie brałem tego zbyt serio,
ale fajnie, że ktoś tam miał jakieś oczekiwania.
Pod koniec czerwca zaliczyłeś jeszcze 45 minut w rezerwach B68. Zagraliście
na najbardziej egzotycznym placu na Wyspach Owczych, czyli w peryferyjnej
Hvalbie, gdzie jest jedyna na archipelagu płyta z naturalną trawą. Jak
wrażenia?
Szkoda gadać. Praktycznie nie da się tam grać dołem. Trzeba
próbować akcji niczym z beach soccera, bo nigdy nie wiadomo gdzie i jak
podskoczy piłka. Graliśmy więc jak najwięcej górą, czasem do przesady. Boisko
Roynu jest ciekawostką, ale nie spełnia warunków nawet drugiego szczebla
rozgrywkowego. Rozmawiałem z chłopakami z Hvalby – oni bardzo by chcieli
awansować, ale z takim boiskiem oznaczałoby to domowe mecze w gościnie u TB. Na
małej i odległej wyspie Suðuroy są trzy kluby – najbardziej utalentowani
zawodnicy trafiają w końcu do TB, które gra w ekstraklasie. Część idzie do FC
Suðuroy, które krąży między Effodeildin i I ligą. Royn pozostawał zawsze w
cieniu, więc i sportowo i organizacyjnie trudno tam o jakiś większy
sukces.
Piłka nożna cieszy się na Wyspach Owczych bardzo dużą popularnością. W tym
sezonie znowu wydano karty kolekcjonerskie z wizerunkami piłkarzy wszystkich
drużyn. Podpisywałeś już jakiemuś nastolatkowi kartę z Twoją podobizną?
Rzeczywiście, te karty są bardzo popularne. Nie ma chyba dziecka, które by ich
nie zbierało. I co mecz podchodzi do mnie ktoś do podpisu, czasami też po
treningach. To naprawdę fajna sprawa – przecież jeszcze niedawno sam
kolekcjonowałem te karty i zaczepiałem piłkarzy o autografy ;)